wtorek, 21 kwietnia 2020

Niczego nie żałuję!


“Four years it’s been and yet here you stand before me as if it was only yesterday”


Parafrazując Lorda Voldemorta witam Was po dość długiej przerwie. Cztery lata. Sama nie wiem, kiedy to zleciało. Parę razy próbowałam zabrać się za stworzenie wpisu, jednak za każdym razem moja motywacja znikała przed ukończeniem pierwszego akapitu. Well, miejmy nadzieję, że tym razem starczy mi jej na dłużej.


Ostatnie cztery lata były… dość intensywne. Dwa kierunki, praca, rozkręcanie własnego biznesu, działalność charytatywna, a do tego życie towarzyskie. Uzyskałam pierwszy tytuł naukowy, wydłużyłam studia o rok, by rozwijać biznes, szkoliłam się w kierunku kompletnie niezwiązanym z moimi studiami, angażowałam się w pomaganie innym, jednocześnie próbując nie zapomnieć o relacjach z innymi. Niejednokrotnie płakałam. Niejednokrotnie zastanawiałam się, czy gdybym podjęła inne decyzje, to czy moje życie nie byłoby lepsze. Łatwiejsze. Czy nie byłabym szczęśliwsza. I wiecie co?


I DON’T REALLY CARE


Pisałam kiedyś o nastawieniu do życia oraz o popełnianiu błędów (God, czytając te posty miałam wrażenie, jakbym pisała je jakiś miesiąc temu, a minęły odpowiednio 6 i 4 lata). Patrząc na te posty nadal podtrzymuję swoje zdanie. W życiu nie ma jednej słusznej drogi. Nie ma jednej słusznej odpowiedzi. Jasne, mogłam zostać w domu. Kończyłabym właśnie studia, odbywałabym staż, przygotowując się jednocześnie do egzaminu zawodowego. Najpewniej mieszkałabym już sama, w TBS albo w wynajmowanym mieszkaniu, może byłabym w związku, może moje niektóre znajomości by przetrwały… A może zakończyłabym edukację po roku studiów, mieszkała nadal z rodzicami albo w melinie ze znajomymi, z którymi codziennie wieczorem raczyłabym się wysokoprocentowymi trunkami oraz innymi wspomagaczami, nie wiedząc, jaki jest dzień tygodnia i kim właściwie jestem. Może miałabym cudowne życie w otoczeniu przyjaciół, prowadziłabym własną firmę u boku męża, wychowując naszego małego aniołka,  a może byłabym pogrążona w depresji, codziennie myśląc o tym, jak skończyć swoje nędzne życie, jednocześnie wiedząc, że nigdy się na to nie zdobędę, ponieważ jestem największym tchórzem chodzącym po tej ziemi.


TEGO NIE WIEM


Wiem za to, że jestem w pełni zadowolona z mojego życia. Nie myślcie jednak, że moje życie było usłane różami, bo częściej przypominało to kamienistą drogę. Wyjeżdżając na studia musiałam wiele poświęcić. Zakończyłam wiele znajomości, czego w niektórych przypadkach żałuję, jednak wolałam to zrobić na moich warunkach i potraktować to niejako jak plaster – raz, a porządnie, zamiast cackać się z tym przez wiele lat. I żeby nie wyszło, że jestem bezduszną małpą wypraną z emocji – bolało jak diabli. Nadal boli, zwłaszcza jak wracam do domu i widzę rzeczy, które kojarzą mi się z tymi osobami. Nieraz w nocy płakałam i miałam ochotę odnowić te znajomości, zwłaszcza jedną z nich. Ale wiem też, że po całym tym cyrku i przymusowym pobycie w domu wyjadę i cała zabawa zaczęłaby się od nowa. Poświęciłam wiele, jednak to, co dzięki temu mam, jest bezcenne. Na studiach poznałam wspaniałych ludzi z całej Polski, których w normalnych warunkach nigdy bym nie poznała. Miałam szansę pracować ze świetnymi ludźmi, którzy wiele mnie nauczyli. Miałam szansę tworzyć od podstaw coś wspaniałego i mimo iż nie jestem już częścią tego projektu, to codziennie jestem wdzięczna za szansę, którą dostałam w pewien słoneczny, sierpniowy dzień trzy lata temu. Zdobyłam doświadczenie w tworzeniu i zarządzaniu firmą, które z pewnością kiedyś wykorzystam. Zaangażowałam się w wiele studenckich inicjatyw. Dzięki mieszkaniu w akademiku miałam okazję uczestniczyć w życiu studenckim, co nie udałoby mi się, gdybym została w domu (głównie ze względu na odległość dzielącą mój dom od uczelni – mam porównanie z czasami liceum i mimo tego, że jako osoba dorosła mam inne możliwości, to jednak odległość i możliwości dojazdowe nadal są takie same). Nauczyłam się samodzielności, zarządzania czasem i pieniędzmi, samodyscypliny. Nauczyłam się życia, zanim zostałam rzucona na głęboką wodę. I za to jestem wdzięczna.


Nikt nie wie, co by było, „gdyby”. Nie wie i się nie dowie. A rozmyślanie nad tym jest tylko stratą czasu. Możesz siedzieć i żałować, że pewnych rzeczy nie zrobiłeś inaczej. Możesz wyrzucać sobie, że ta czy tamta osoba nie uczestniczy już w Twoim życiu, jednak nie masz na to wpływu. I nigdy się nie dowiesz, czy nadal by w nim była, gdybyś wtedy zadecydował inaczej. Jedyne, na co masz wpływ, to Twoje tu i teraz. Nie moje. Nie rodzeństwa, partnera czy kogokolwiek innego. Tylko Twoje. Życie nie jest grą, którą możesz zapisać przed podjęciem wyboru, a w razie porażki wrócić do tamtego miejsca i wybrać inaczej. Rozpamiętywanie i rozkładanie na czynniki pierwsze pewnych wyborów nie ma sensu, ponieważ na to, jak potoczyło się Twoje życie, ma wpływ tak wiele zdarzeń, że nigdy nie przewidzisz, co mogło się stać. Jasne, mógłbyś być teraz najszczęśliwszym człowiekiem na tej planecie. Jednak jeśli nie umiesz docenić tego, co teraz masz, to najpewniej nawet wtedy czegoś by Ci brakowało.


Życie to spektakl na żywo. Nie ma prób, nie ma powtórek, jest tylko tu i teraz. Nie wrócisz do raz zagranej sceny. Nigdy nie będziesz już w tym samym momencie swojego życia, w którym byłeś te parę lat temu. Nawet jeśli życie ponownie postawi przed Tobą pewne wybory, to nigdy nie będzie tak samo, jak było wtedy. Bo cała reszta się zmieniła. Dlatego żyj i nie oglądaj się za siebie, bo może się okazać, że goniąc za gwiazdami straciłeś księżyc. A zmarnowane okazje mszczą się wielokrotnie.










czwartek, 16 kwietnia 2020

Quo vadis, ludzkości?

Nie zamierzałam popełniać tego posta. Parę dni temu, korzystając z nadmiaru wolnego czasu i niejako przymusu siedzenia na tyłku, przypomniałam sobie o tym blogu i zaczęłam myśleć o "poście powrotnym", jednak dzisiejsze zdarzenie sprawiło, że zdecydowałam się na przyspieszenie powrotu. Jak zwykle w przypadku takich spontanicznych postów będzie trochę kontrowersyjnie, dlatego przypominam, że w każdej chwili możecie skorzystać z opcji "ctrl + w". 

16.04.2020. Czwartek. Ostatnio świat nas nie rozpieszczał, jednak od dzisiaj obowiązują kolejne obostrzenia, mianowicie... nakaz noszenia maseczek. Nad zasadnością takiego przymusu nie będę się jednak rozprawiała, ponieważ jest mnóstwo różnych teorii, każdą z nich z pewnego punktu widzenia można by obronić, dlatego tą kwestię pomijam. Ciekawy jest jednak art. 18 ust. 2 pkt. 3) rozporządzenia nakładającego obowiązek przemieszczania się w maseczkach. 
 
"2. Obowiązku określonego w ust. 1 (a więc przymusu noszenia) NIE STOSUJE SIĘ w przypadku:
3) osoby, która nie może zakrywać ust lub nosa z powodu stanu zdrowia (...); okazanie orzeczenia lub zaświadczenia w tym zakresie NIE JEST WYMAGANE."

Co z tego wynika? A no to, że osoba, która z przyczyn zdrowotnych nie może nosić maseczki, NIE MA takiego obowiązku i nie musi tego uzasadniać. Tylko tyle i aż tyle. 

Byłam dzisiaj w sklepie. Z opuszczoną maseczką. Dlaczego? 

Cztery lata temu miałam zabieg. W normalnym przypadku najpewniej nie pamiętałabym już szczegółów jego przebiegu, niestety pamiętam. Lekarz przez przypadek wkłuł się w złą żyłę i zamiast do serca dotarł... do płuca, naruszając jego strukturę i powodując nieodwracalne zmiany. Przez kolejne 3 tygodnie ledwo mogłam chodzić, każdy, nawet najmniejszy ruch sprawiał mi ból i wypełniał oczy łzami, musiałam co chwilę wyrównywać ciśnienie w płucach, tak aby nie doszło do odmy, a skutki mechanicznego urazu odczuwam do dzisiaj, między innymi jako trudność w oddychaniu i czasowe duszności. Dzisiejsze 10 minut w masce skończyło się dwoma zasłabnięciami. Wniosek -> oczywiste przeciwwskazanie do zakrywania nosa i ust, które pełnią jedną z głównych funkcji w wymianie gazowej. I uwierzcie mi - oddałabym wiele, by móc mieć zakrytą twarz. By nie musieć korzystać z tego wyjątku, ponieważ dla mnie jest to ułomność na całe życie, która pewnie jeszcze niejednokrotnie odezwie się w najmniej spodziewanym momencie. 

A jak się skończyła moja wyprawa do sklepu? Już czekając w kolejce do wejścia dowiedziałam się, że jestem "świętą krową", że do zarządzenia mają się stosować wszyscy, bez wyjątku, że co ja sobie wyobrażam. Na sklepie zostałam zaatakowana przez 3 osoby, każdej z nich próbowałam cierpliwie tłumaczyć, dlaczego nie mam maseczki, jednak miałam wrażenie, że szybciej nauczyłabym psa mówić. Najśmieszniejsze jest to, że pouczały mnie osoby, które miały tą maseczkę całkowicie źle założoną, czyli de facto na jedno wyszło. Po usłyszeniu uzasadnienia usłyszałam, że powinnam siedzieć na tyłku, najlepiej się nikomu nie pokazywać na oczy, a już na pewno nie mam prawa się odzywać. Szkoda tylko, że większym zagrożeniem dla zdrowia tych osób były ich własne maseczki, nie zmieniane od początku zmiany (maseczki bez filtrów, czyli te wszystkie maseczki chirurgiczne, jednorazowe bawełniane itd. należy zmieniać nie rzadziej niż co 2h, o ile nie częściej, ze względu na dużą wilgotność, która sprzyja rozwijaniu się wszelkiej maści grzybów i wirusów). I ja rozumiem, że nie mam napisanego na czole, dlaczego nie mam maseczki i że nikt nie wie, czy to jest moja ignorancja, buta czy może faktycznie mam powód. Jednak w momencie podania podstawy takiego, a nie innego postępowania dyskusja powinna się zakończyć. 

Po dzisiejszym doświadczeniu mam parę wniosków, jeden gorszy od drugiego.

1. Jesteśmy społeczeństwem analfabetów. Ten fakt uderzył mnie jeszcze przy okazji projektu Kai Godek, ale o tym (może) w innym poście. Nie umiemy czytać, a jak już to robimy, to najczęściej po łebkach, po tytułach artykułów, tak bardzo odbiegających od rzeczywistości.

2. Jesteśmy społeczeństwem podatnym na manipulację. To można było zauważyć właściwie od początku epidemii, patrząc na to, jak łatwo jest nas zmusić do pewnych zachowań i wmówić pewne rzeczy. Zatraciliśmy umiejętność samodzielnego myślenia. Głównym źródłem informacji są dla nas najczęściej media tzw. głównego ścieku, które niewiele mają wspólnego z rzetelnością. Łykamy wszystko, co nam zaserwują, bez chociażby minimalnej refleksji. 

3. Jesteśmy społeczeństwem niewykształconym. Obce nam są podstawy funkcjonowania państwa, podstawy ekonomii, podstawy CZEGOKOLWIEK. Jesteśmy społeczeństwem głupców. Bardzo chętnie za to robimy z siebie ekspertów, najczęściej nie mając nic mądrego do powiedzenia. Jesteśmy święcie przekonani o swojej racji, jednocześnie pozostając ślepymi na argumenty drugiej strony. Nie umiemy słuchać. Nie umiemy rozmawiać. Nie mamy podstawowych zasad kultury. Argumentum ad pernsonam powinno być drugim imieniem większości z nas. Jednak najgorsze jest to, że tak na dobrą sprawę...

4. NIE JESTEŚMY SPOŁECZEŃSTWEM, a przynajmniej nie zachowujemy się jak jedno społeczeństwo. Zatraciliśmy gdzieś umiejętność jednoczenia się, której tak bardzo zazdrościły nam inne narody. Coraz częściej mam wrażenie, że bylibyśmy w stanie potopić się wzajemnie w przysłowiowej łyżce wody. Nie mamy w sobie empatii. Jeśli ja mam źle, to on też musi. Jeśli ja nie mogę, to on też. Sprzeciwiamy się władzy, a jednocześnie piętnujemy tych, którzy (często nie ze swojej winy) mają pozornie lżej. Kim się staniemy, jeśli utracimy resztki człowieczeństwa? Kim już się staliśmy? 



Wyszłam dzisiaj do sklepu i miałam ochotę przeprosić za to, że nadal żyję. 

niedziela, 25 czerwca 2017

Powrót i temat na czasie (przynajmniej u mnie c:)



Dziewięć miesięcy... Sama nie mogę uwierzyć, że aż tyle mnie tu nie było. Sesja letnia, która przekształciła się w sesję zimową i trwała aż do końca marca, bieżące obowiązki, do tego praca... Wstyd się przyznać, że blog nie jest jedyną rzeczą, którą zaniedbałam. Teraz postaram się to jednak nadrobić, a Was zapraszam na post poświęcony... zazdrości, a dokładniej zazdrości o przyjaciela partnera. Tak, moi drodzy, zazdrość. Któż z nas chociażby raz w życiu nie był zazdrosny? No spokojnie, mi możecie powiedzieć :) 



Jak wpadłam na taki pomysł? Rozmawiałam ostatnio z przyjacielem. Po raz pierwszy od pół roku, a przynajmniej po raz pierwszy mogliśmy usiąść i wszystko sobie opowiedzieć. I z niemałym zdziwieniem dowiedziałam się, że powodem naszej małej, a właściwie zerowej aktywności była... zazdrość. A dokładniej zazdrość jego dziewczyny. Przyznam szczerze, że mnie zatkało. Nie jestem raczej osobą, która może dawać powody do zazdrości (raczej na pewno, ale jak to mówią: różne są gusta), tym bardziej nie mogłam zrozumieć, o co ta dziewczyna mogła być zazdrosna. A potem przypomniał mi się przyjaciel, którego straciłam. A potem kolejny kolega, z którym też już nie miałam kontaktu. A potem kolejny i kolejny. I już nie było mi tak do śmiechu, jak na początku. Bo coś w tym jednak jest. 



Jeśli mam być szczera, to nigdy nie spoglądałam na to z tej perspektywy. Każdą jedną "stratę" tłumaczyłam natłokiem obowiązków oraz faktem, że w pierwszej fazie związku zazwyczaj ma się klapki na oczach i zapomina o bożym świecie. A potem połączyłam fakty, wszystkie spojrzenia rzucane mi przez wybranki moich kumpli i doszłam do zaskakującego  wniosku.  One wszystkie były najzwyczajniej w świecie zazdrosne. O mnie. Koniec świata.


Dlaczego ten wniosek jest taki zaskakujący? Cóż, składają się na to dwie rzeczy. Po pierwsze, moja subiektywna potrzeba przestrzeni w związku i nieumiejętność wyobrażenia sobie sytuacji, w której kończę przyjaźń ze względu na partnera. Po drugie... Kim trzeba być, żeby kazać partnerowi coś takiego zrobić? I nie mówię tego dlatego, że byłam ofiarą takiego zachowania. Jakim egoistą trzeba być, żeby wymuszać na partnerze (bo najczęściej nie jest to prośba wprost, a małe niuanse, by daną osobę usunąć ze swojego otoczenia) zakończenie przyjaźni. Przecież każdy z nas potrzebuje od czasu do czasu odetchnąć, porozmawiać z kimś innym. Kim trzeba być, by pozbawiać tej możliwości ukochaną osobę? Ciekawa jestem, czy osoby tak postępujące same zrezygnowałyby z przyjaźni z osobą, której ich partner nie akceptuje. Bo z moich obserwacji wynika, że nie.



Nie chcę tu wylewać swoich żali na Panie, bo Panowie wcale nie są lepsi. Niemniej jednak nie rozumiem takiego postępowania. Przecież skoro Partner jest z nimi, to musi mieć jakiś powód. Skoro wybrał akurat tę dziewczynę, to wiadomym jest, że musi ją kochać, a przynajmniej musi mu na niej zależeć. I przyjaźń z kimś innym wcale tego nie wyklucza. Powiem Wam w sekrecie, że gdyby przyjaciele chcieli być razem, to by byli. A skoro nie są, to najwidoczniej jest jakiś powód i najczęściej są to zupełnie inne oczekiwania co do związku i tego, jak miałaby wyglądać ich przyszłość. A tego się niestety nie przeskoczy. Poza tym, czy nie łatwiej byłoby taką osobę po prostu poznać i spróbować się z nią zakumplować? Powiem Wam kolejny sekret: nie wyobrażam sobie odbicia faceta mojej koleżance. Nie tylko przyjaciółce, ale także zwykłej koleżance. I zapewniam Was, że większość z ludzi, których znam, ma takie samo podejście do tematu.


Przesadna zazdrość może prowadzić do wielu niezdrowych sytuacji. Każdy z nas, zanim da się jej ponieść, powinien na spokojnie usiąść i zastanowić się, czy naprawdę ma do niej powód. Wiadomo, odrobina zazdrości podgrzewa atmosferę w związku, ale uwierzcie mi, odrobina wystarczy. A spoglądanie wilkiem w kierunku każdej dziewczyny, z którą rozmawia Wasz partner (lub w kierunku każdego faceta, z którym rozmawia Wasza partnerka), jest delikatnie mówiąc nienormalne. I osobą, której najbardziej szkodzicie, jesteście Wy sami.



Cóż, zostawiam Was z tym tematem do przemyślenia, a tymczasem wracam do wieczornego oporządzania się. I mam nadzieję, że będę miała okazję napisać do Was szybciej niż za dziewięć miesięcy! Buziaki!




xoxo, Gosia











niedziela, 25 września 2016

Jak zrobić z mózgu sieczkę czyli obalam bezsensowne argumenty

Witam! Tego posta nie planowałam,  a już na pewno nie w najbliższych dniach. Zmusiła mnie do niego fala... No właśnie, czego? Bzdur? Wyssanych z palca pseudonaukowych argumentów, którymi co poniektórzy rzucają na prawo i lewo? To możecie ocenić sami. 



Ostatnio w mediach głośno (i to baaardzo) o zaostrzeniu ustawy aborcyjnej. Ustawy jeszcze nie czytałam (jak zapewne 90% zwolenników/przeciwników), więc bezpośrednio do jej treści odnosić się nie będę (uczcie się, ludzie.), ale obalę dziś parę argumentów, które najczęściej czytam.


1. "nikt nie może mi kazać urodzić dziecka z gwałtu/w przyszłości nie chcę mieć dzieci pochodzących z gwałtu".

Moi drodzy. Sięgając po statystyki- w Polsce rocznie gwałconych jest ok. 30 000 kobiet. Prawdopodobieństwo zajścia przez nie w ciążę wynosi jakieś 25% (biorąc pod uwagę tylko dni płodne, choć, jak wiadomo, wiele kobiet stosuje antykoncepcję, a nie każda z nich znajduje się w wieku produkcyjnym). Teraz sięgnijmy po statystyki dotyczące legalnej aborcji z lat 2013 i 2014- każda zgwałcona kobieta mogła poddać się aborcji, jeśli ciąża była owocem gwałtu. Rok 2013- zawrotna ilość 3, słownie TRZECH aborcji, 23x przerwano ciążę ze względu na stan matki. No dobrze, a co powie nam rok 2014? Całe DWIE aborcje po gwałcie, 48 ze względu na zagrożenie życia matki. Są to oficjalne dane Ministerstwa Zdrowia (nie, nie nowego. Starego, urzędującego do listopada 2015). Jakieś pytania?


2. "takie dziecko będzie cierpieć, kto je obdarzy opieką po śmierci rodziców, jeśli urodzi się z wadą genetyczną?"


Tu obejdę się bez statystyk, rządnym wiedzy polecam internet i artykuły w popularnonaukowych gazetach, jak i liczne reportaże. To, czy dziecko urodzi się zdrowe czy nie, jest loterią. Tak, Proszę Państwa, loterią. Badania prenatalne nie zawsze są w 100% skuteczne i zdarza się, że zdrowe dziecko rodzi się bez rąk i nóg, a zdiagnozowany "patologiczny" płód- całkiem zdrowy, bez najmniejszych oznak upośledzenia.



3. "moje ciało-mój wybór"

To chyba najgłupszy argument, jaki można przytoczyć. Tak, kochana, to jest Twoje ciało i Twój wybór- zgadzam się z Tobą. Dlatego poczytaj sobie co nieco o antykoncepcji. I nie mówię tu o gwałtach, bo ten argument najczęściej się do nich nie odnosi. Jeśli nie chcesz być w ciąży, to się zabezpieczaj albo całkiem zrezygnuj z seksu. Jeśli nie jesteś w stanie sprostać konsekwencjom, to nie podejmuj działania. Chyba nie bierzesz kredytu, jeśli wiesz, że nie będziesz w stanie go spłacić, prawda? ;)


4. "to tylko zlepek komórek"

Nie. To nie jest TYLKO zlepek komórek. Nie da się jednoznacznie określić, kiedy zarodek staje się człowiekiem, dlatego należy założyć, że jest nim od momentu poczęcia. I tyle. 


5. "nie jestem żywym inkubatorem"

Jesteś. Tak zostałaś stworzona przez naturę, by przez kolejne 9miesięcy nosić pod sercem małego człowieczka, którego sama stworzyłaś, jeśli mam być precyzyjna. Jest wiele sposobów zapobiegania ciąży i Twoja lekkomyślność nie powinna być powodem do zabijania niewinnej istoty. 


6. "nikt nie będzie za mnie decydował"

Ależ moja droga, co rusz ktoś podejmuje za Ciebie decyzję, tak było, jest i będzie. Na tym polega życie we wspólnocie, że są pewne reguły i trzeba się ich trzymać. Tak samo może powiedzieć potencjalny morderca: nikt nie będzie za mnie decydował, czy mogę zabić czy nie. 


7. "martwa dziecka nie urodzę"

Kłania się czytanie ze zrozumieniem, z którym coraz więcej ludzi ma problemy, swoją drogą. Na mocy artykułu 152, paragraf 4 "nie popełnia przestępstwa określonego w  § 1 i  § 2, lekarz, jeżeli śmierć dziecka poczętego jest następstwem działań leczniczych, koniecznych dla uchylenia bezpośredniego niebezpieczeństwa dla życia matki dziecka poczętego" (screen odpowiedniego fragmentu na dole). Czy muszę pisać więcej?





O ile dwa pierwsze argumenty jestem w stanie zrozumieć, o tyle reszta nie ma sensu. Obecnie obowiązujące prawo aborcyjne dopuszcza aborcję TYLKO w wypadku gwałtu/upośledzenia płodu/zagrożenia życia matki. Natomiast większość kobiet zachowuje się tak, jakoby aborcja dozwolona była na dziś dzień w każdym przypadku. Logiki w tym brak. 


Osobiście mam wrażenie, że temat ustawy aborcyjnej został rozdmuchany do tak wielkich rozmiarów z dwóch tylko powodów. Po pierwsze, żeby móc ponarzekać sobie na Kościół i partię rządzącą, co w naszym narodzie jest bardzo często wykorzystywane, a po drugie, i to mnie bardziej niepokoi, by coś innego przepchnąć (sztuczka stara jak świat). Wszystkim zaaferowanym tą ustawą przypominam, że istnieje jeszcze świat zewnętrzny, a to, co się teraz na nim dzieje (CETA, TTIP, Bliski Wschód, Ukraina, USA, Rosja), jest co najmniej niepokojące. Zachęcam do poczytania o tych sprawach, bo jest o czym. Świat nie kręci się wokół Polski i prawa aborcyjnego, o czym niektórzy najwyraźniej zapominają. Warto mieć rękę na pulsie, zwłaszcza gdy w sejmie wynurza się tak zwany temat "zastępczy". 



Cóż, na mnie już pora. Mam nadzieję, że po lekturze chociaż trochę zastanowicie się nad tym wszystkim. Ja tym czasem wracam do moich spraw i poważnie rozważam wyłączenie internetu do czasu zakończenia obrad sejmu ;) Ciao! :)




art. 152 





sobota, 17 września 2016

Strach przed popełnianiem błędów, czyli coś, na czym z pewnością się znam ;)




Witam Was ponownie! Mam wrażenie, jakbym ostatni post dodawała wczoraj, a minęły już prawie trzy miesiące! Cóż, nie od dziś wiadomo, że na przyjemnościach czas płynie nam o wiele szybciej. Mam nadzieję, że kreatywnie korzystacie/korzystaliście ze swoich wakacji. Ja mam za sobą parę podróży oraz zawirowań lekarskich, jednak jak to mówią- nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. I tego się trzymajmy, a ja zapraszam na kolejne przemyślenia ;)



Pomysł na ten post podsunęły mi przyjaciółki, a właściwie rozmowa z nimi. Obie zastanawiały się jeszcze jakieś trzy miesiące temu nad tym, gdzie powinny studiować, a co ważniejsze- CO powinny studiować. Od obu z nich usłyszałam, że boją się, że wybiorą źle. Bały się, że nie spodoba im się na danym kierunku i będą musiały zaczynać od nowa. Od razu napiszę, że to całkiem normalne- trochę ponad rok temu byłam w tej samej sytuacji i miałam te same dylematy. Dziś mogę tylko powiedzieć, że dobrze wybrałam. Nie mogłabym sobie wymarzyć lepszej ekipy i miejsca do studiowania, wszak o to między innymi w studiach chodzi. Przedmiot dopiero zaczyna się rozkręcać, lecz póki co widzę siebie w tym zawodzie. No ale gdyby było tak kolorowo, to nie byłoby wpisu.


Przez praktycznie całe liceum przygotowywałam się do medycyny. Co prawda od początku wiedziałam, gdzie chcę studiować, nie mniej jednak podstawy biologii, matematyki czy chemii musiałam znać. A potem przyszedł czas wyboru. Trochę wcześniej, niż się spodziewałam, bo już w lutym musiałam wskazać uczelnię i kierunek, na który się wybieram. I wybrałam- coś zupełnie przeciwnego. Dlaczego? Cóż, zawsze byłam rozerwana między tymi dwoma zawodami, tyle że wszyscy mi powtarzali "serio? chyba żartujesz, przecież po tym pracy nie znajdziesz..." itd. Poza tym bałam się, że moje oceny nie wystarczą, by dostać się na dobrą uczelnię. Teraz jestem po pierwszym roku, drugi zapowiada się ciekawie, jednak ja cały czas mam wątpliwości- co by było, gdybym jednak wybrała tą medycynę? Wielu znajomych dziwi się, co ja tu robię, skoro idealnie nadaję się na lekarza. Inni nie wyobrażają sobie mnie w żadnym innym zawodzie niż ten, do którego się uczę. A ja? Cóż,  dwa miesiące temu o mały włos nie rekrutowałam się na dziennikarstwo i medycynę, a aktualnie bardzo poważnie rozważam rzucenie tego wszystkiego i otworzenie hotelu ;)



Wracając do dziewczyn i ich dylematów. Bały się, czy się dostaną na wymarzoną uczelnię i czy ich kierunek im się spodoba, jednak przede wszystkim bały się utraty roku. I tu przechodzimy do sedna sprawy, czyli do popełniania błędów. Człowiek na błędach się uczy i nie da rady przez całe życie żyć pod kloszem (potwierdzone info!). Nie można z góry zaplanować całego życia, chociażby się nie wiem jak chciało, ponieważ życie kryje w sobie wiele niespodzianek i nie każdą z nich można przewidzieć. Czym jest jeden rok w obliczu całego życia? Czy lepiej zaryzykować jeden rok i znaleźć to, co nas naprawdę kręci, czy może lepiej utknąć na studiach, a potem w pracy, która nas najzwyczajniej w świecie nudzi? Potem idziemy do urzędu i natykamy się na taką jedną czy drugą urzędniczkę, które siedzą tam chyba za karę- bo zamiast próbować znaleźć swoją drogę poszły utartym szlakiem i skończyły jak skończyły, co na załączonym obrazku widać. I nie próbuję tu generalizować i wsadzać wszystkich urzędników do jednego worka, bo są tacy, którym ta droga się podoba i wykonują swoją pracę z uśmiechem na twarzy ;) Chodzi bardziej o to, że jeśli nie zaryzykujecie i nie spróbujecie żyć w zgodzie z samym sobą, to obudzicie się za dwadzieścia lat ze świadomością zmarnowania życia.



Nie potrafię zrozumieć pewnego zjawiska. W naszym jakże wspaniałym społeczeństwie wielki nacisk kładziony jest na wykształcenie, na dobrze zdaną maturę i studia, natomiast ludzie wybierający zawody w poważaniu społeczności "mniej ambitne" traktowani są co najmniej jak ludzie drugiej kategorii. Niektórzy chyba zapomnieli, że w życiu liczy się coś więcej niż tylko pieniądze i pozycja w społeczeństwie. Przecież te zawody też ktoś musi wykonywać, ale to wcale nie znaczy, że Ci ludzie są gorsi! Jeśli są w stanie utrzymać rodzinę i czerpią z pracy przyjemność, to są tak samo wartościowi jak lekarze czy prawnicy. A nawet bardziej, jeśli bym miała porównywać z niektórymi znanymi mi osobami, ponieważ swoją pracę wykonują z pasją i poświęceniem, a nie "byle wyklepać formułkę i idź pan stąd". Żadna praca nie hańbi, o ile jest uczciwa- i tego się wszyscy trzymajmy.



Moi drodzy, na dziś to już koniec. Ja uciekam do swoich obowiązków, a Wam życzę słonecznego i udanego września! Może wpadnie Wam jakiś wypad nad jezioro lub w góry? Wszak szkoda marnować tak piękną pogodę ;)







Strach od zawsze miał wielkie oczy, jednak gdy już wyjdzie z ukrycia, okazuje się byś malutkim, nieszkodliwym stworkiem ;)

Do usłyszenia! :) 





sobota, 25 czerwca 2016

Co z nami robi internet, czyli zbiór moich spostrzeżeń ;)



Witam wszystkich po dość długiej nieobecności! Oto ja, powracam niczym syn marnotrawny, by podzielić się z Wami kolejną porcją moich przemyśleń ;) Ze względu na dość długą przerwę miałam trochę czasu na poczynienie pewnych spostrzeżeń, a oto ich rezultaty. Tym razem na tapetę wzięłam internet i jego wpływ na co poniektóre osobniki. Jednak nie ma co przedłużać- zaczynajmy! 


Wielu z Was z pewnością choć raz spotkało się ze stwierdzeniem "Kozak w necie, p*zda w świecie". Cóż, do niedawna nie zdawałam sobie sprawy z tego, jak prawdziwe jest to stwierdzenie. Swego czasu zaczęłam udzielać się na pewnym portalu związanym ze śpiewem. Ludzie robią tam to, co kochają, a przynajmniej powinni... No właśnie, powinni. Nie zliczę nawet złośliwości, które wypływały od niektórych. W moim ostatnim poście pisałam, że "człowiek człowiekowi wilkiem". Cóż, bardziej pasuje tu "człowiek człowiekowi człowiekiem". Może to ja jestem ograniczona, ale nie rozumiem idei "podcinania skrzydeł" innym czy naśmiewaniu się z nich na fb, kiedy samemu nie ma się nic specjalnego do zaoferowania. Zwłaszcza, że w większości są to ludzie, którzy się znają i nierzadko udają "przyjaciół". Rozmawiałam kiedyś z pewną siedemnastoletnią dziewczyną. Jej nagranie zostało wyróżnione z niewielką pomocą koleżanki, o czym sama zainteresowana nie miała pojęcia. Następnego dnia pod jej nagraniem zaroiło się od negatywnych komentarzy teoretycznie dorosłych i poważnych osób. Tylko dlatego, że ktoś postanowił jej pomóc. Inni publikują cudze nagrania na fb i w komentarzach wyśmiewają się z danej osoby, jednak nie mają na tyle odwagi, by powiedzieć czy napisać jej swoją opinię osobiście. 


Ostatnimi czasy nabrałam zwyczaju przeglądania komentarzy pod różnego rodzaju artykułami. To, co tam zastałam, wzbudziło we mnie grozę. Nie wiedziałam, że ludzie są zdolni do takich pokładów nienawiści. Czytając niektóre z nich było mi po prostu żal tych ludzi. Pół biedy, kiedy piszą na portalach informacyjnych jako anonimowi użytkownicy, ale komentarze na fb nie są wcale lepszej jakości. Czasami mam wrażenie, że ludzie włączając komputer czy internet w telefonie jednocześnie wyłączają myślenie. Właściwie to prawie zawsze. Nie potrafię zrozumieć, dlaczego przemawia przez nas tyle zawiści i zazdrości. Przykład? Weźmy chociażby takiego Lewego. Większość społeczeństwa nie potrafi nawet w 1/1000 grać tak dobrze jak on, a i tak zawsze znajdzie się jakiś pseudo-mędrzec, który wie wszystko o wszystkim i wszystkich. Nie strzelił gola? Co z tego, że ściąga na siebie uwagę obrońców, przez co inni mogą zdobywać gole, i tak jakiś "znawca" powie, że to drewno i nie powinien grać. Właściwie to im więcej człowiek robi i ma do zaoferowania, tym bardziej jest krytykowany. I co najbardziej mnie śmieszy, taka osoba w wypadku osobistego spotkania potrafiłaby tylko jarać się zdjęciem i autografem, a odwagi na powiedzenie tego wszystkiego by "tak jakoś" jej zabrakło. Bo przecież po co, skoro wszystko zostało już napisane w internecie? ;)



Ostatni i zarazem najbardziej przerażający moim zdaniem przykład to to, co internet robi z relacjami interpersonalnymi. Tak bardzo przyzwyczailiśmy się do internetu, że zatraciliśmy umiejętność nawiązywania znajomości twarzą w twarz. Coraz trudniej jest nam powiedzieć coś komuś w twarz, za to z wielką przyjemnością napiszemy o wszystkim na "spotted" czy "hejted". Z sekretów wolimy zwierzyć się całkiem obcym ludziom na "anonimowi" czy "wyznajemy", niż porozmawiać z przyjacielem. Swoją drogą, w dobie internetu, coraz trudniej jest znaleźć prawdziwego przyjaciela. Ludzie, którzy w internecie dogadują się świetnie, w prawdziwym życiu nie potrafią najczęściej ze sobą rozmawiać. Zamiast spotkać się przy kawie, wolą rozmawiam na komunikatorze, bo "szybciej, łatwiej, można zaoszczędzić czas". A co robisz z tym czasem? Spędzasz go w internecie. A nawet jeśli spotkasz się ze znajomymi, to po pewnym czasie i tak sięgasz po telefon i "przeglądasz fejsa" lub inną stronę. Nie chcę tu generalizować, ale zatrważająca większość naszej społeczności boryka się z tym problemem ( i ja niestety też czasem muszę się z nim mierzyć). Pojechałam kiedyś z koleżanką za granicę. Pierwszą rzeczą, którą się zainteresowała, było zakupienie karty z internetem. Gdy już to zrobiła, prawie cały czas spędziła na fb, tak jakby ktoś jej ten telefon do ręki przyszył. Całe 9dni bezustannego klepania w telefonie. W dzień i w środku nocy, w domu i na zewnątrz, w sklepie i w muzeum. Cały czas. Wtedy byłam przerażona, że tak się da, a teraz? Teraz to nie robi na mnie już wrażenia. Czasami mam wrażenie, jakby całe życie przeniosło się do internetu. Nie masz konta na fb, twitterze czy innym portalu? Człowieku, jak ty się uchowałeś? Nie wiesz, co Cię omija! No właśnie- nie wie, bo spędza czas inaczej. Żyje prawdziwym życiem, nie marnuje go na oglądanie durnych filmików czy obrazków. Ma prawdziwych przyjaciół, a nie "internetowych". Spójrzmy prawdzie w oczy- ilu z Waszych (zapewne licznych) znajomych z fb odwiedziłoby Was w szpitalu, gdyby coś Wam się stało? Myślicie, że większość? Ha! Na ponad 700 moich znajomych może z 10 napisało i spytało, jak się czuję. Nie wliczając rodziny. 10 osób. Słownie DZIESIĘĆ. Wszystkie, z którymi utrzymywałam wtedy bliższe kontakty. Smutne? Trochę. Jednak będąc rozeznaną w dzisiejszych czasach uważam, że to i tak dużo. Nie liczyłam na odwiedziny, bo to było za daleko, ale jak myślicie, ilu z Waszych znajomych odwiedziłoby Was, gdybyście byli w szpitalu w swoim mieście? Pewnie jeszcze mniej, niż by napisało. Sad, but true.


Na koniec taki paradoks: internet został stworzony po to, by zaoszczędzić ludziom czasu. Cóż, chyba coś poszło nie w tą stronę, w którą powinno. Mam nadzieję, że po przeczytaniu moich rozmyśleń chociaż na chwilę usiądziecie i przemyślicie swoje życie. Czy właśnie tak chcieliście spędzać swój wolny czas? Czy właśnie w ten sposób wyobrażaliście sobie swoje życie? Wstańcie i wyjdźcie na dwór, bez słuchawek, bez telefonu. Wyjdźcie i pójdźcie na przykład do parku. Podziwiajcie okolicę, podziwiajcie dźwięki natury. Odetnijcie chociaż na chwilę tą pępowinę łączącą Was z telefonem i internetem. Obiecuję, że nie będziecie żałować! Ja tymczasem uciekam do swojego życia! 









Do napisania!


poniedziałek, 7 marca 2016

... a kiwi kiwi kiwi"

Witam! Dzisiaj będzie krótko, z zahaczeniem o tematy polityczne. Kiedyś obiecałam sobie, że nie będę ich tu poruszała, jednak po tym, co ostatnio czytam, postanowiłam (przynajmniej częściowo) nagiąć zasady. So, let's get it started! ;)



Chyba nie muszę pisać, kto wybory wygrał, kto przegrał i musiał oddać władzę, kto do sejmu się nie dostał, a kto się dostał, ale poza wnoszeniem o przerwy niewiele robi- każdy mniej lub bardziej jest w tym zorientowany. Nie będę pisała o moich preferencjach politycznych, bo te nie mają tu większego znaczenia. Nie wypowiadam się też o KODzie itp, itd, ale ludzie. Błagam. Opanujcie się! Rozumiem, że nie lubicie obecnej władzy. Że może nie podobać Wam się obecny prezydent. Ale życzyć komuś ŚMIERCI?! No błagam, bądźmy poważni. Najgorszemu wrogowi bym tego nie życzyła, a co dopiero teoretycznie obcemu człowiekowi, który bezpośrednio mi nic nie zrobił. Jak można napisać coś takiego?! Tyle mówi się teraz o pomaganiu innym, o humanitaryzmie, o uchodźcach, że biedni, że przed wojną i śmiercią uciekają, a jednocześnie życzyć śmierci komuś innemu? Tylko dlatego, że jest z innej opcji politycznej? Dokąd zmierzasz, ludzkości? 




"Człowiek człowiekowi wilkiem...

sobota, 27 lutego 2016

O sztuce przebaczania, czyli jak ułatwić sobie życie ;)



Witajcie w Nowym Roku! Tak, wiem, to powinno być jakieś 2 miesiące temu, jednak trochę się u mnie działo- szpital, sesja, chociaż ona nadal trwa, do tego miliard spraw osobistych... Nie czas jednak roztrząsać się nad moim życiem prywatnym, więc przejdźmy od razu do tematu ;) Już na samym początku zaznaczam, że jest to kolejny post z moimi przemyśleniami, więc jeśli masz jakieś ale, wciśnij CTRL+W. Resztę zapraszam do lektury ;)



W moim życiu, jak do tej pory, pojawiło się sporo "skomplikowanych" sytuacji. Nie wiem, z czego to wynika (może po prostu jestem za dobra dla ludzi), ale do tej pory niewiele moich znajomości nie skończyło się tym, że zostałam sama i wykorzystana. A przynajmniej tak się czułam. Podstawówka, liceum... Gdybym miała wypisać wszystkich, to post ciągnąłby się w nieskończoność, a pewnie i tak bym o kimś zapomniała. Czasami lżej, czasami mocniej, jednak zawsze czułam się tak, jakby ktoś wyrwał mi kawałek mnie. Wziął, zmiął i wyrzucił. I tu muszę zaznaczyć, że mam, nieskromnie mówiąc, bardzo dobrą pamięć. Przez te lata trochę się tych osób nazbierało, trochę dużo. I czasami, gdy miałam gorszy dzień, przypominałam sobie co poniektóre sytuacje. Zwłaszcza wtedy, gdy już leżałam zapłakana w łóżku (wahania hormonalne, te sprawy- kobiety rozumieją, mężczyźni znają z doświadczenia ;) ). 



Gdy zaczynałam studia, napisałam do pewnej dziewczyny. W szkole nie przepadałyśmy za sobą, jednak tu załapałyśmy od razu kontakt i pokusiłabym się nawet o stwierdzenie, że się zakolegowałyśmy. Przynajmniej w pewnym stopniu. Siedziałam u niej na herbacie i jakoś zeszłyśmy na temat starych czasów. Przeprosiłyśmy się, pożartowałyśmy nawet z tego, jakie byłyśmy... I powiem szczerze, że coś wtedy we mnie drgnęło. Wróciłam do siebie i zaczęłam rozmyślać. Wcale nie musiała mi pomagać. Mogła dalej trzymać w sobie urazę, mogła mnie wyśmiać, kazać "spadać na drzewo" i miałaby do tego jak najbardziej prawo, a mimo to mi pomogła. Wtedy po raz kolejny już zaczęłam się zastanawiać, czy nie łatwiej byłoby po prostu przebaczyć i zapomnieć?




Łatwo powiedzieć, znacznie trudniej wykonać. Jednak od tamtego dnia codziennie próbowałam coś z tym zrobić. Przebaczyć chociaż trochę. Chociaż trochę spróbować wyprzeć z głowy złe wrażenia, które pozostały i przywołać te dobre. Nie było łatwo, od razu mówię. W najbardziej kryzysowych momentach cała złość powracała ze zdwojoną mocą i gdybym wtedy spotkała te osoby... Cóż, mogłaby z tego wyniknąć niemała kłótnia. A potem był moment, gdy całe życie stanęło mi przed oczami. No dobra, może nie całe, ale przynajmniej połowa. Ta znacznie lepsza połowa. Każda jedna chwila spędzona z tamtymi osobami. Dyskoteki, przerwy, wycieczki, kluby... I uświadomiłam sobie, że wtedy byłam szczęśliwa i nawet pomimo tego, jak się skończyło, to powinnam być wdzięczna tym osobom za chwile, które teraz mogę wspominać z uśmiechem. Jasne, że niektóre wspomnienia bolą. Albo inaczej- boi świadomość, że te chwile już nie wrócą. A przynajmniej nie w takim składzie, w jakim je przeżyłam. Ale mimo to staram się o nich myśleć. 




Czy przebaczyłam? Tak. Mimo, iż niektóre rzeczy będę pamiętała, zwłaszcza niektóre zakończenia, jednak to nic w  porównaniu z tym, co zyskałam. Wybaczam i sama o to wybaczenia proszę, bo kto jak kto, ale ja święta też nie byłam ;) Dzięki temu czuję się z pewnością lepiej, jest mi najzwyczajniej w świecie lżej, no i w pewnym sensie wiem, że mogę w 100% ruszyć naprzód. 




Co poradziłabym innym? 



Pielęgnujcie w sobie te dobre wspomnienia, nie rozpamiętujcie, nie chowajcie urazy, nie odkładajcie niczego na później- bo później może nigdy nie nadejść. I przede wszystkim doceniajcie to, co macie.  Jesteśmy tylko ludźmi, a każdy człowiek popełnia błędy. Życie jest za krótkie, aby się przejmować ;). Ja tymczasem uciekam do swoich spraw, a Wam życzę udanego weekendu lub, jeśli ktoś jest w podobnej sytuacji, udanych ferii ;)




Do zobaczenia!










sobota, 2 stycznia 2016

Podsumowanie roku 2015 + życzenia :)

Kolejny rok za nami. Mam wrażenie, że każdy rok przemija coraz szybciej. A może to my śpieszymy się coraz bardziej? W każdym razie mamy już rok 2016, czas więc podsumować 2015 :)

Czy 2015 był lepszy od 2014?

1. Skończyłam szkołę
2. Zdałam maturę
3. Zaczęłam studia
4. Przekonałam się, na kogo mogę liczyć
5. Poznałam przecudownych ludzi
6. Umocniłam przyjaźnie
7. Odcięłam się od toksycznych ludzi
8. Rozwijam swoją pasję
9. Nikt mi nie umarł
10. Dotrzymuję słowa
11. Powiększyła mi się rodzinka :D


Taak, zdecydowanie był lepszy. Mimo iż w moim życiu pojawiła się mała niespodzianka i ostatni czas zmuszona jestem do abstynencji, to nie mogę narzekać. Mam przy sobie przyjaciół, którzy mnie wspierają i zawsze służą dobrą radą i ramieniem, a przede wszystkim znoszą moje kryzysowe momenty. I za to im dziękuję z całego serducha. Co do postanowień noworocznych... W tym roku nie robię żadnych. Chcę być po prostu coraz lepszym człowiekiem i cieszyć się z tego, co mam. A jak wyjdzie, to zobaczymy za rok :)




Dobrze, na mnie już czas. Wracam do pakowania się i mam nadzieję, że będę miała okazję za niedługo dla Was napisać. Tymczasem życzę Wam szczęścia i radości w Nowym Roku.  Szczęścia, zdrowia i miłości, bo to trzy najważniejsze rzeczy. A ja dziękuję..


-> dziękuję Wam za to, że tu wchodzicie i to czytacie.
-> dziękuję najbliższym za wsparcie.
-> dziękuję Rodzicom i mojej siostrze
-> dziękuję Nice, Piotrkowi, Damianowi, Kasi, Magdzie, Emilce, Mateuszowi, Ajce, Oli i Klaudii... Dziękuję, że jesteście. Że byliście.




Do usłyszenia :)